czwartek, 30 października 2014

Huaraz-brudnopis






w drodze - dzień pierwszy - Chesky?tambo? (Peru 16.10.2014)



noc na posterunku policji

nocny gość



Lima (Peru 13.10.2014)

Muszę zacząć od tego, że Peru było od dawna moim "wielkim marzeniem". Nie zwabiło mnie tam jednak Machu Picchu czy inne 7 cudów świata. Było to coś w rodzaju zakładu zawartego z samą sobą po przeczytaniu pewnej książki. Wybór krainy Inków nie był w żadnym stopniu racjonalny. Bajki o Indianach i tajemniczych mocach natury namąciły mi w głowie i uznałam, że właśnie tam musi mieścić się kolebka mądrości. Na pytanie czy ją odnalazłam musiałabym odpowiedzieć "nie", bo nie istnieje jedna uniwersalna "mądrość"... Zeszłam już trochę na ziemię. Natomiast wciąż uważam, że każda podróż uczy życia i żadna spisana wiedza nie dorówna doświadczeniu zdobytemu "w drodze" i pomiędzy ludźmi.

Lima 

Pierwsze kroki na południowej ziemi. Zwyczajne zamieszanie na lotnisku, przebiegające zresztą całkiem sprawnie. Po 12 godzinach lotu jesteśmy w końcu w Limie. Przed każdą podróżą ogarnia nas przeważnie podekscytowanie podobne trochę do gorączki. W głowie kłębią się wizje i scenariusze. Tym bardziej kiedy zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiemy nic o miejscu do którego się wybieramy. Dzień przed zazwyczaj nie śpię i potem zrywam się rano niewyspana . Wtedy już nie ma czasu na zbędny romantyzm, byle by o niczym nie zapomnieć i być na czas na samolot. Tym razem jest trochę inaczej. Przed moja "podróżą życia" (śmieję się zawsze z mojej rodziny kiedy używa tego określenia, to nie podróż życia tylko początek podróży, oburzam się) jestem dziwnie spokojna. Żegnam się z codziennością powoli. Dwa dni w Maladze to przedsmak. Czuję się jakby jechała na wycieczkę all inclusive. Odpuszczam sobie planowanie czegokolwiek, za późno. Wolę być nieprzygotowana niż przygotowana źle. Niech się dzieje co chce. To przecież jeszcze bardziej ekscytujące. Bo chociaż Peru było tym moim wielkim marzeniem, nie miało nigdy konkretnego kształtu. Moja wiedza ograniczała się do wyobrażeń i paru zapomnianych wykładów z etnologii (tak, było coś o pekari i języku keczua... "Pozdrawiam" Uniwersytet Wrocławski)
Lądujemy. Jesteśmy. Rzeczywistość jest teraz tutaj. Pierwsze wyzwanie to znalezienie taksówki. Po negocjacjach z paroma taksówkarzami Jabo niemal siłą wciska do samochodu mnie, parę Ukraińców i Francuza spotkanych na lotnisku. Przypominają mi się urywki z przewodnika (tak mam przewodnik, ...w domu, bo za ciężki) o nielegalnych taksówkach porywających turystów. Zaczynam czuć się "porwana" po jakichś 15 minutach, tyle według Ukraińców miał zająć dojazd do centrum. A my jesteśmy na totalnych przedmieściach. No to pięknie- myślę- wywiezie nas taksiarz nie wiadomo gdzie a tam pewnie już czekają na nas jego kumple z rewolwerami. Nie mam pomysłu co robi się w takich sytuacjach. Nikt z nas nie wie gdzie właściwie jesteśmy. Idą w ruch smartfony. Pewnie pokażcie, że warto nas okraść. Jabo zagaduje kierowce. Z początku niechętny w końcu wkręca się w konwersację. Trochę mnie to uspokaja. Jak nas polubi to może daruje nam te dolary upchane po wewnętrznych kieszeniach? Kryminalnej historii z tego nie będzie - po pół godzinie jazdy docieramy jednak do naszego hostelu. I po strachu. Dzielnica czysta i przyjemna. Recepcjonistki sympatyczne, jednak... już na dzień dobry sprzedają nam opowieści o niebezpiecznych zakątkach Limy. Jedna z nich została wczoraj wieczorem okradziona na ulicy. "Kradną, ale nie zabijają" uspokaja nas druga. Dziękuję bardzo, chyba pójdę się zdrzemnąć.

Śpimy parę godzin wykończeni po podróży, a popołudniu wybieramy się "na miasto". Rozczarowanie krzyczy mi do ucha : to jest Peru? To jest Ameryka Południowa? I ja mam tu spędzić 3 miesiące? Proszę nie róbcie mi tego. Wielkie marzenia nie mogą kończyć się zwodem. Świat stracił by wtedy sens.... 
Dlaczego jest tak źle? Bo to "Europa". Wysokie szklane budynki, Macdonald i ulice pełne błyszczących samochodów. Otaczają nas sami turyści i bogatsza cześć peruwiańskiego społeczeństwa. Udajemy się na wybrzeże. Kort tenisowy, nowoczesna architektura i równo przycięte krzewy. Plaża rozkopana, więc zawracamy. Nawet aparatu nie chce mi się wyciągać. Nuda. Na chwilę dziecinna euforia przy sklepie z pamiątkami i swetrami z Alpaki. Uspokajam się jednak "Gabi masz 3 miesiące..." Pierwszy obiad w tanim barze poleconym przez jakiegoś przechodnia nie poprawia mi humoru. Ziemniak w sosie i dużo za dużo czerwonej cebuli.

Nie potrafię w tej chwili wytłumaczyć dlaczego zostaliśmy kolejnych parę dni w Limie. Forma "aklimatyzacji"? Przyznać muszę, że na początku czułam się "bardzo biała". Po raz pierwszy w życiu poczułam na własnej skórze jak mniej więcej czuć mogą się "czarni" na białym lądzie. Nikt przecież nie dyskryminował mnie ani nie wytykał mi mojej białości mimo to czułam się wykluczona ze społeczeństwa. Tłum i ja, gdzieś poza. Europejska maskotka co nawet po hiszpańsku odezwać się nie potrafi. W Limie zresztą nie było jeszcze najgorzej, bo przecież przyzwyczajeni do turystów. Po pewnym czasie zapomniałam co prawda o mojej odmienności (no i trochę się opaliłam :) mimo wszystko jednak zrozumiałam już pierwszego dnia, że jakkolwiek bym się nie starała zawszę będę tu obca. Zawsze gringo.


Z powodu braku sympatii do miasta pozwolę sobie pominąć dłuższe rozważania na jego temat. Polecam jedynie Cuscenie Negra i muzykę na żywo w dzielnicy Baranca!

Brudnopis

Nie wiem jak ludzie to robia - podrozuja, zwiedzaja, zachwycaja sie i jeszcze starcza im sily zeby pisac bloga. I jak? Z komorek, iphonow, tabletow? Ktorych ja nie cierpie i ktorych wciaz uzywac nie potrafie...Wiec nie obiecuje ze pojawi sie tutaj cos wiecej niz ten wpis :) Chcialabym uchwycic chwile i wrazenia zeby nie zginely w zdradliwej pamieci. Pstrykam wiec zdjecie za zdjeciem, takie uzaleznienie...ale wiem ze to wciaz za malo. Niektore rzeczy istnieja tylko Tu i Teraz...to jest nieuchwytna tajemnica podrozy... Sprobuje jednak podzielic sie ulamkiem wspomnien, odbiciem rzeczywistosci.

Jedziemy dalej...